Spoglądając wstecz mogę wymienić kilka mniejszych zespołów lub projektów, które w szczególny sposób zapadły mi w pamięci. Zupełnie inny rodzaj pracy niż w dużych formacjach, ale ta sama potrzeba kreatywności, precyzji wykonawczej, porozumienia i dbałości o brzmienie.
Gdy zacząłem pracę na Akademii Muzycznej w Krakowie założyłem z Marcinem Ślusarczykiem, Kajetanem Galasem i Grzegorzem Masłowskim kwartet. To był zespół głęboko przesiąknięty bagażem doświadczeń muzycznych wyniesionych z grania z Januszem Muniakiem. Panowie zagrali ze sobą tak dużo koncertów wcześniej, że każdy standard, który wplataliśmy w repertuar koncertowy brzmiał tak, jakbyśmy go wcześniej ćwiczyli. A to była po prostu duża porcja kreatywności, porozumienia i moc wspólnego grania muzyki na scenie. Znów puzon z saksofonem altowym na froncie zespołu i doskonały puls Kajetana i Grzegorza. Pamiętam – obok koncertów w Polsce – eskapady na Ukrainę w tym składzie. Graliśmy m.in. w filharmonii we Lwowie, w Żytomierzu i Rivne. Zawsze odbierano dobrze to, co gramy, a pomysł na sound wydawał się oryginalny: kwartet z organami Hammonda, altem, puzonem i perkusją. Mam nadzieję jeszcze wrócić do tej formuły i ją rozwijać.
O ile Bartosz Pernal Quartet koncertował, lecz nie nagrywał, o tyle prowadzony przeze mnie sextet nie zdążył koncertować, choć nagraliśmy Into the Wild. Od kilku lat chodziło mi po głowie takie brzmienie, które można osiągnąć mając cztery instrumenty dęte i sekcję. Potrzebowałem jednak przestrzeni do eksponowania linii melodycznych i harmonii, dlatego zrezygnowałem z instr. harmonicznego. Zaprosiłem Dominika Gawrońskiego, Wojtka Lichtańskiego, Marka Konarskiego, Kubę Olejnika i Grześka Pałkę. Sesję w Monochrom Studio w Gniewoszowie chyba wszyscy wspominamy wybornie. Nie będę się rozpisywał nad zarejestrowaną muzyką (jest tutaj), ale gra muzyków w tej konfiguracji personalnej jest dla mnie czarująca.
Wśród okazjonalnych projektów o szczególnym znaczeniu muszę wymienić też Mosty Cezariusza Gadziny. Znalazłem się tam w zastępstwie Grzegorza Nagórskiego i wykonałem z oktetem dwa koncerty w 2019 roku: na festiwalu jazzowym w Kołobrzegu i w NFM we Wrocławiu. Bardzo dobry skład i kolejny moment w życiu, kiedy mogłem stanąć na scenie obok moich idoli. (Więcej o projekcie tutaj: )
Kompletnie inną pod względem brzmienia formacją, z która pracowałem, był zespół prowadzony przez Jose Torresa. Nigdy wcześniej nie grałem tak zaawansowanych rytmicznie rzeczy w zespole, który grał taki repertuar na pełnym luzie i uśmiechu. Abstrahując już od odmiennego kontekstu kulturowego muszę powiedzieć, że nic w tym zespole nie było dla mnie oczywiste: warstwa rytmiczna, formy prezentowanych utworów i odmienny koncept brzmienia puzonu od tego, z którym szedłem przez lata. Każdy występ był dla mnie jak ważna lekcja o rytmie i o porozumieniu między muzykami na scenie. Jakaś ojcowska sympatia i wyrozumiałość Jose do moich gorszych chwil na scenie była jednak czymś, co pozwalało mi z radością po raz kolejny wchodzić z tym zespołem na scenę i wciąż zdobywać nowe doświadczenia. Granie tych pięknie napisanych linii na dwa puzony z Kubą Klepczyńskim było dla mnie zawsze wyczekiwanym doświadczeniem. Gdy w sekcji wraz z Jose grali jego synowie: Filip i Tomek Torres, to było to tak mocne granie, choć jednocześnie z jakimś naturalnym luzem, że wszystkim w bandzie udzielał się od razu taki groove, że trudno było się zatrzymać! Zagrałem z zespołem dużo koncertów, choć w trakcie wieloletniej historii tej formacji to tylko krótki epizod. Dla mnie ważny! Cieszę się, że miałem szansę zagrać w takim zespole i że nie była to jednorazowa współpraca. Pamiętam dwa koncerty w sposób szczególny: w Szczecinie z orkiestrą tamtejszej filharmonii w ramach The Tall Ships Races. Graliśmy wtedy w takim dużym składzie dobre aranżacje orkiestrowe Filipa, a moje doświadczenia z graniem kubańskiej muzyki były do tego momentu naprawdę skromne. Nie pełniłem tam jednak roli puzonisty schowanego za piątym pulpitem, tylko grałem sola. Inny szczególny koncert to występ we Wrocławiu z Mayito Riverą. To był mocny set! Ten wokalista ponad 20 lat śpiewał z Los Van Van – najjaśniejszą gwiazdą muzyki kubańskiej.